Wspomnienie o Ks. misjonarzu z Kokoszyc o. Janie Resiu.



Przedruk z wydawanych w Kokoszycach biuletynach (Kronice) Nr 5 z roku 1999 oraz biuletynu Nr 7 z roku 2000 Zmarł w dniu 24.01.2012r. po ciężkiej chorobie mając 62 lata w Wodzisławskim Szpitalu. Został pochowany na rybnickim cmentarzu, w dniu 26.01. 2012r. w miejscu swoich współbraci misjonarzy.

Opowiada o. Jan Reś SVD - Filipiny.

O ile sobie przypominacie w poprzednim biuletynie obiecałem nawiązać kontakt z misjonarzem ojcem Janem Resiem, który przebywa na wyspach, które należą do Filipin. Udało mi się dotrzeć do niego listownie i uzyskać informacje o jego życiu. Od rodziców uzyskałem również kilka ciekawostek z jego życiorysu.


Opowiada pani Resiowa. Całe dzieciństwo przeżył z nami w domu. Nie miałam z nim żadnego kłopotu. Uczył się dobrze, pomagał bardzo ojcu w pracach domowych i jeszcze chodził pomagać innym. Chrzest otrzymał od samego proboszcza księdza Pisuli w Pszowie. Pierwszą komunię też przyjął w Pszowie. Do Pszowa żeśmy mieli bliżej i tam się to wszystko odprawiało. Ale należymy do Kokoszyc. Jeszcze dodam, że był bardzo długo ministrantem. Bardzo nam tęskno za nim. Ale co zrobić, tak już musiało być onego coś ciągnęło w świat. Dziękuję pani za udzielenie mi tej informacji gdyż chcę dołączyć do niej jeszcze dalsze epizody z jego życia. Również dziękuję panu Resiowi, który na zaproszenie syna przebywał na Filipinach przez 3 miesiące i opowiadał o swoich przeżyciach. Na koniec powiedział: bardzo mi go tu brakuje to była moja prawo ręka, on umiał wszystko zrobić. Tak oto wspominają swojego synka jego rodzice. A co mówi o sobie sam o. Jan.

Ma 50 lat. 25 lat kapłaństwa w tym roku i tyleż samo na misjach - 9 lat w Ghanie,14 lat na Filipinach, rok w Niemczech i Rzymie, rok szabatowy w Indiach, kilka miesięcy w Irlandii na kursie angielskiego przed wyjazdem do Afryki. Powołanie formowało się powoli. Szkołę Podstawową ukończył w Pszowie, następnie Liceum Ogólnokształcące w Rydułtowach. Miał zamiar zostać pilotem. Latał nawet w Gotartowicach k/Rybnika na szybowcach. Złożył również papiery do Marynarki Wojennej w Gdyni na Oksywiu. Jednak to powołanie spowodowało, że złożył prośbę o przyjęcie do Seminarium o. Werbistów w Pieniężnie (woj. olsztyńskie) gdzie otrzymał święcenia kapłańskie. Powołując się na wywiad jakiego udzielił dla tygodnika "Misjonarz" oraz moją otrzymaną od niego korespondencję tak pisze o sobie:

Pracuję wśród ludu Mangyans na wyspie Mindoro na Filipinach. Wyspa była kiedyś otwartym więzieniem. Otwartym, bo dawniej ucieczka z tego skrawka wyspy była niemożliwa. Z jednej strony zarekinione morze chińskie, z drugiej strony góry, w których czyha wiele niebezpieczeństw ze strony natury. Do dziś zdarzają się wypadki, że człowiek w całości jest skonsumowany przez 9 metrowego węża sawa. Tuż przed rokiem 1999 znaleziono w zabitej sawie tubylca razem z jego nożem (maczetą) u jego boku. Dziwne ale prawdziwe. Niespodziankę też mogą zrobić mrówki. Maleństwa, ale nikt łatwo się od nich nie odgoni. Poza tym ich ukąszenia są bardzo bolesne. Jedna czy druga wiele może nie zrobić, ale gdy tak ukąsi kilka tuzinów nie wiadomo czy wróciłoby się cało. Więzienie więc miało naturalne mury. Dziś więzienie, zlokalizowane jest w jednym terenie z kilkoma strażnikami, którzy nie mają wiele do roboty. Chyba, że czasami jest jakaś ucieczka. Więźniowie spokojnie pracują na polach czy też wykonują inne czynności nie myśląc wcale o ucieczce. Wiedzą, ze wcześniej czy później zostaną złapani co grozi surową karą z. dodatkowym wyrokiem. Zdarzają się desperaci, szczególnie w okresie przedgwiazdkowym ale też nie wracają żywo. Nieciekawy to skrawek wyspy jeśli chodzi o jej mieszkańców. Są to osadnicy którzy przypłynęli tu i nadal przypływają za chlebem. Różne elementy. Nie dziw, że wyspę "Mindora" nazywają "dzikim zachodem". Gdy tu pierwszy raz przypłynąłem w 1986 r. nie było jeszcze żadnych mostów, Sablayan - parafia, w której pracowałem przez rok, w okresie deszczowym było odcięte od świata. Dziś jedynym problemem są drogi. Ich stan utrudnia transport. Klimat też inny niż na jej drugiej połówce, gdzie słońce przeplata się z deszczem, gdzie uprawia się cytrusy. U nas są tylko 2 sezony: mokry, który trwa od maja do października i suchy od listopada do kwietnia. 6 miesięcy zdrowego deszczu, a po nim susza. Na takie miejsca nie wielu jest ochotników. Brak tu księży. Misja moja jest szczególna. Polega na byciu z tymi ludźmi, nawiązywaniu kontaktów i sadzeniu bananów. Nie uczę katechizmu, nie udzielam sakramentów. Zdziwienie może budzi sadzenie bananów. Ale to prawda. Zasadziłem już banany na pasie ziemi o powierzchni 15 km. Otóż lud Mangyans, lud rolniczy mieszkający na wyspie, nie był w stanie dłużej obronić się przed zachłannością osadników, którzy wypierali ich coraz wyżej w góry. Zdecydowałem się pójść do tych ludzi, nawiązując z nimi kontakt i bronić ich praw na ziemi. Nie było i nie jest to łatwe o czym się przekonałem, szczególnie po moim ostatnim powrocie na wyspę (byłem w Polsce na urlopie jak zapewne pamiętacie). Miejscowi partyzanci zgotowali mi przykrą niespodziankę. Z narażeniem własnego życia oraz wydaleniem z Filipin udzielałem im nieraz pomocy. Walczyliśmy o to samo - o poprawę bytu tubylców o nadanie im tytułu ziemi. Prawdopodobnie pogniewali się na kościół, że przyspieszył proces przydzielania ziemi tubylcom.


Mangynas to tak zwany lud pierwotny nie znający pisma, lud wśród którego zdarzały się bardzo rzadko, ale zdarzały przypadki ludożerstwa. Ich odzież stanowi jedynie opaska na biodrach. Mieszkają w domach z bambusa, odżywiają się słodkimi ziemniakami i bananami. Znają ogień, nie rozstają się z tak zwanym żywym ogniem, który noszą ze sobą. Uprawiają pola, przenosząc się z miejsca na miejsce. Są bardzo pogodni, łagodni, nie szukają zwady. Żyją z dnia na dzień. Nie gromadzą żywności, nie robią zapasów. Mają 10 przykazań wyrytych w sercu, swojego Boga, kulturę i zwyczaje. Dobry człowiek to według ich wierzeń ten, który ma dobre słowo i uśmiech. Jeśli nic nie ma do drugich, musi mieć dobre serce.

Jestem pierwszym białym, który nawiązał z nimi kontakt i przebywa wśród nich od kilku lat. Poprzednie próby misji katolickich nie powiodły się. Kleryków filipińskich zabija tam cisza i bardzo proste warunki życia: woda z rzeki, nadal skromne pożywienie, całkowity brak radia, gazet. Kiedy pojawiłem się po raz pierwszy we wsi wybuchła panika. Mieszkańcy nie życzyli sobie, abym mieszkał wśród nich, rozmawiał z ich kobietami i dziećmi. Zbudowali mi domek na zewnątrz. Obserwowali mnie bacznie. Zgodnie z napisanym prawem filipińskim ziemia należy do tych, którzy ją uprawiają. Ziemia obsadzona bananami należy już do Manayans. Ludzie ci zaczynają powoli ufać kościołowi, a mnie samemu okazują wdzięczność w taki sposób, jaki potrafią. Po prostu siedzą w pobliżu mnie i milczą. Pracuję sam. Od głównej stacji misyjnej dzieli mnie półtorej godziny drogi pieszo. Do najbliższej osady mam 20 minut, do najdalszej trzy dni. Spędzam z nimi od dwóch do czterech tygodni, zaczynam prace w polu o 4.00 rano, pracując do godziny 10.00. Rozmawiam w dialekcie filipińskim. Uczę się języka "Batagantu". "Mój" szczep liczy około 2.500 osób. To pasjonujące budować między nami więzi porozumienia i zaufania. Lud ten w zdecydowany sposób broni się przed cywilizacją. Nie mają szkół, techniki, wynalazków. Są szczęśliwi na swój sposób. Kilka osób "z mojego" szczepu poprosiło o chrzest. Doświadczenia ciągle uczą. Dzieląc się funkcjami miedzy mną. a parafiami, ludzie odpowiadają. wielkim zaangażowaniem się w sprawy lokalnego kościoła. Co mnie pozostało to dawać im Chrystusa poprzez wprowadzanie sakramentów w oparciu o ich obyczaje no i uśmiech, według mnie wystarczająca na początku posługa duszpasterska. Religia bez świadomości dzieli. Ślepy kult rodzi fanatyzm. Ale my nie jesteśmy tego świadomi, bo dalej podkreślamy różnice. Nad miłość bardziej cenimy prawo, reguły, szczycimy się hierarchią. Bóg jest ukryty w sercu człowieka, do którego dochodzi się przez serce. Do drugiego człowieka można tylko dojść przez serce, miłość i współczucie. Ale większość z nas nie jest tego świadoma, a przede wszystkim nie przygotowana do podobnej ewangelizacji. Niestety, ale my tylko kształcimy głowę, pozostawiając to co istotne w ewangelizacji - serce, na marginesie. Nie dziw, że zamiast miłością darzymy się nienawiścią.

Jakże pouczające słowa człowieka dla którego nie istnieje żadne bogactwo tego świata, ale bogactwo duszy, serca, uczucia i miłości. Bóg darował mi nowe życie - pisze o. Jan. 21 marca miałem wypadek. Straciłem świadomość. Obyło się tylko na opuchliźnie mózgu co było przyczyną zaburzenia wzroku a z tym związana przerwa w życiu misyjnym. Powróciłem już do zdrowia. Ja mocno wierzę w Opatrzność. Przeżyłem wiele i powiem, że bez niej nic się nie dzieje.

Takimi słowami kończy swą, opowieść o. Jan Reś - Kokoszyczanin, mieszkaniec naszej "malej kokoszyckiej ojczyzny" o swoim życiu oraz misjach na dalekich Filipinach.

Od autora

Dziękuję o. Janowi za otrzymany list a w nim tyle ciekawych informacji, dzięki którym mogłem przybliżyć mieszkańcom postać ojca Jana. Znamy go przecież tylko z nielicznych jego odwiedzin w naszej małej "parafialnej ojczyźnie". Dziękuję również rodzicom ojca Jana, od których uzyskałem wiadomości o czasach dzieciństwa i radości syna.

Korzystając również z udzielonego wywiadu w miesięczniku "Misjonarz" Nr 4 z kwietnia bieżącego roku (wywiad Małgorzata Golicka - Jabłońska) mogłem stworzyć razem z moją korespondencją bogatą biografię, tego tak bliskiego nam mieszkańca, a zarazem dalekiego ze względu na dzielącą nas odległość pracującego samotnie na misjach w filipińskiej dżungli wśród plemion Mangyans ojca Jana Resia.

Z okazji jubileuszu 25-lecia święceń kapłańskich przypadających w tym roku w imieniu Rady Dzielnicy oraz mieszkańców składamy ojcu Janowi wszelkiej pomyślności, zdrowia, wytrwania, błogosławieństwa Bożego.

Ciekawości i ciekawostki.

Szanowni mieszkańcy.

Otrzymałem z dalekich Filipin kolejny list od księdza misjonarza naszego kokoszyczanina Jana Resia. List pełen wrażeń, życia w świecie, dla nas egzotycznym, a zarazem bardzo niebezpiecznym. Człowiek zmaga się na co dzień z dziką przyrodą, zwierzętami i ludźmi, o odrębnych zwyczajach i kulturze. Oto jego treść.

Sablayn (Filipiny), 12 marzec 2000 r. Drogi Panie Włodku!

Dziękuję za listy i biuletyny. Było co czytać. Ciekawe, budujące relacje z życia Kokoszyc. Tyle bohaterów znanych tylko Bogu. Ale dzięki Panu postacie te - ich życie, odwaga, są i nam po części udostępnione, pobudzając do refleksji. Wzruszający list pana Karola Zbieszczyka, który umieścił pan w ostatnim biuletynie. Spojrzeć w oblicze śmierci, ze spokojem ... skąd ta siła? Ewangelia mówi nam, że ten kto znalazł go w tym życiu, nie boi się rozstać z życiem, ponieważ, on sam jest życiem. Ciekawe są kawały Masztalskiego. Filipińczycy nie mają konceptu do kawałów, co nie znaczy, że ich nie lubią. Pyta Pan co nowego u mnie? Codziennie coś się przytrafia. Ostatnio mam "śliską wizytę". Po ulewnych deszczach spłynęło z gór: w rzekach i strumyczkach sporo gadów, które wślizgują się do domostw. Lubią bardzo plebanię, może dlatego że nie przyjmuję ich z kijem. Pouczony doświadczeniem, jak również kierowany przeświadczeniem, pozwalam im na spokojny oddech u mnie. Wąż też stworzenie Boże, cząstka Boga. Można ich znaleźć czy pod schodami czy w małym kącie. Nie na długo, ale zawsze coś się tu przewija. Nie powiem że jestem z nimi za pan brat, bo ich widok ciągle przyprawia mnie o gęsią skórę, ale też nie chcę ich unicestwiać. Z doświadczenia powiem, że wąż nie atakuje bez potrzeby Dodam też, że jakoby wyczuwa kto jest przyjacielem, czy też jego wrogiem. Nie czyń nikomu, co tobie nie miłe ... Odpukać, ale do tej pory nie miałem jeszcze z nimi przykrego zajścia, czego nie powiem o sąsiadach, którzy ganiają w rozpaczy po znachora. Przyglądałem się kiedyś zabiegowi ratowania życia ukąszonego. To specjaliści ci znachorzy od tych spraw. Po ukąszeniu jad dostaje się do obiegu krwi razem z którą wędruje w kierunku serca-pompy. teby temu zapobiec robią od miejsca ukąszenia nacięcia na ciele, zazwyczaj na nodze. potem smarują je octem i przykładają do tego miejsca róg kozy (a może innego zwierzęcia), który to wysysa jad. Ilość nacięć zależy od długości czasu ukąszenia. Przypomina mi się tutaj operacja ratowania ukąszonego w górach. Nieśliśmy na zmianę kawał chłopa w hamaku 4 godziny. Byłem wykończony, ale uratowaliśmy mu życie. Potrzebował gdzieś 9 nacięć zanim zniknął białawy kolor krwi wysysany przez róg. Ale co ja to Panu piszę tylko o tych wężach? W poprzednim liście również robiłem jakaś wzmiankę. Po prostu odpisuję na pytanie - co dzieje się u mnie. Daleko jestem od cywilizacji, zaś natura jest mi bardzo blisko.

Od autora biuletynu.

Proszę księdza Jana, czy może być coś bardziej ciekawszego dla nas, od tego epizodu z filipińskiej dżungli, w której żyje ktoś tak bliski nam mieszkańcom naszej kokoszyckiej "małej ojczyzny"?

Wdzięczni jesteśmy księdzu. za przekazanie nam tak ciekawych wiadomości. Przecież obcowanie na co dzień z wężami to dla nas egzotyka, którą czyta się jednym tchem.

A teraz dalszy ciąg listu.

Kontynuuję podbudowę pod nową parafię. Tym razem nie robię tego w stylu jak poprzednio troszcząc się o cement i żelazo, koncentruję się przede wszystkim na duchowej potrzebie ludzi. Przedsięwzięcie to nie jest aż tak łatwe, bo polega nie tyle na akcji w pojęciu szeroko znanym, lecz jest to wchodzenie w głębię, co też jest akcją i to najbardziej istotną, ale niedostrzeganą i niezrozumiałą. Tu na owoce trzeba czekać z cierpliwością. Po prostu przyjąć, że ktoś inny będzie podlewać. Człowiek w gonitwie za chlebem nie zdaje sobie sprawy z własnej głupoty. Kiedyś opowiedziałem im taką małą historyjkę.

Pewnego razu młoda królowa poszła do pobliskiej rzeki, by się w niej ochłodzić. Zanim do niej weszła zdjęła drogocenny naszyjnik, który otrzymała w podarunku od króla i powiesiła go na gałęzi dużego drzewa rosnącego tuż nad wodą. W międzyczasie, kiedy zażywała kąpieli nadleciał duży czarny ptak, który to widząc w naszyjniku, jadło dla siebie porwał go i uniósł na szczyt drzewa. Zauważył jednak, że to coś w rodzaju kamieni, a nie ziarna i zawiedziony odleciał. Po kąpieli królowa się ubrała i chciała założyć naszyjnik, ale ku jej wielkiemu smutkowi naszyjnik zniknął. Szukała go wszędzie w pobliżu drzewa, lecz bezskutecznie. Zrozpaczona biegnie do króla, by opowiedzieć mu historię zniknięcia naszyjnika, król zaś ogłosił w swoim królestwie, że temu kto znajdzie ten drogocenny naszyjnik odda część jego królestwa. Wiadomo, ludzie rzucili się na poszukiwania. Ktoś z nich przechodził opodal rzeki; w· której kąpała się królowa i ... zauważył naszyjnik na dnie rzeki. Uradowany ze znalezienia wskoczył nawet w ubraniu by wyciągnąć naszyjnik, ale ... naszyjnik zniknął. Czyżby to był sen - pyta się samego siebie wychodząc z rzeki. Ale ponownie patrząc na rzekę z brzegu widzi ten sam naszyjnik. To przecież ten sam - mówi sobie samemu i rzuca się do wody by wyciągnąć naszyjnik. Ale historia się powtarza będąc w wodzie naszyjnik znika. Poleciał więc do króla i opowiada mu całą historię, że .. król zwołał pobieżnie swoich służących i biegną do rzeki.

Rzeczywiście, naszyjnik leży na dnie rzeki. Uradowany rozkazuje sługom wydobyć naszyjnik. Brać się rzuca do rzeki i co? naszyjnik znika. W tym czasie przechodził tam pustelnik. Zdziwiony zbiorowiskiem ludzi i osobą króla, pyta o przyczynę. Więc opowiadają mu historię znikającego naszyjnika, a on słysząc to śmieje się.
Z czego się śmiejesz człowieku? - pytają zirytowani słudzy. Nie obrażaj króla. Wy głupcy mówi do nich pustelnik, szukacie czegoś, czego tam nie ma. Popatrzcie tylko w górę, a znajdziecie to czego szukacie. Spójrzcie w górę i ... zobaczyli naszyjnik wiszący na wysokiej gałęzi drzewa. To czego szukali w rzece było tylko odbiciem (bo rzeka jak lustro) prawdziwego naszyjnika wiszącego na gałęzi na szczycie drzewa. Tak, ludzie po wysłuchaniu tej historyjki, mówią - to prawda i nawet śmieją się z samych siebie, ale szybko o tym zapominają. Pismo św. mówi - patrzą i patrzą, ale nie widzą ... myślą i myślą, ale nie rozumieją. Dlaczego?
Po prostu nie uświadamiają sobie prawdy. Bez sensu jest .walka z głupotą, grzechem, dopóki człowiek nie uświadomi sobie tego głupstwa czy grzechu. Zaś do uświadomienia sobie tego potrzebne jest pójście na osobne miejsce, by tam w ciszy i spokoju rozważać tajemnicę swojego życia. To jednak strata czasu. Wolimy życie w ciągłym niedosycie, zadowalają nas rozkosze życia ziemskiego. Wolimy deptać po obrzeżach życia, zamiast rozkoszować się jego głębią. Przytoczę tu przypowieść ewangeliczną o zaproszonych na ucztę: Chodźcie stół zastawiony, ale oni woleli kupować woły, potem je liczyć, przyglądać im się, głaskać. Pod tym względem nie wiele zmieniliśmy się. To nie jest kazanie, po prostu dzielę się moimi refleksjami. Bracia z gór Mangyans nadal mnie odwiedzają, nawet po zmianie mojego miejsca. Człowiek chciałby napełnić ich puste koszyki, ale po pierwsze jest ograniczony, po drugie nie o to tylko chodzi w chrześcijaństwie - "nie samym chlebem człowiek żyje ".

Zbliżają się dni, w których ponownie uświadomimy sobie, że cierpienie, śmierć, zmartwychwstanie są nierozdzielne. Są czymś jednym. Niech ta prawda zawsze wszystkim towarzyszy, szczególnie w dniach próby. Z doświadczenia Panu powiem że im więcej przykrych doświadczeń w życiu, tym jaśniej na widnokręgu. Pozdrowienia dla członków Rady Dzielnicy

Pozdrowienia dla Kokoszyczan.

Od autora biuletynu.

Dziękuję bardzo księdzu za otrzymany list, który sprawił mi wielką radość. Dzięki temu mogłem jeszcze bardziej przybliżyć codzienne życie misjonarza Kokoszyczanina. Nawiązać kontakt duchowy, którego do tej pory brakowało. Podane przykłady w treści tego listu pozwoliły popatrzeć na życie z innej strony. Przykłady ewangeliczne połączone z codziennymi przykładami życia, skłaniają do refleksji. Posłużę się użytymi słowami, które ksiądz użył w treści listu "Nie samym chlebem człowiek żyje". Są jeszcze przecież inne wartości, a tymi są wartości duchowe.

W imieniu własnym Rady Dzielnicy oraz mieszkańców Kokoszyc przesyłam za pomocą tego biuletynu życzenia zdrowia, pogody ducha, wytrwania w tej, tak trudnej misji, jaką ksiądz ma do spełnienia. Dziękuję również za przesłane zdjęcia mieszkańców, z gór Mangyan, które zamieszczę w biuletynie.

Przez ostatnie 12 lat do roku 2012 przebywał na misjach na Białorusi oraz w Rosji (zachodnia Syberia). W tym czasie również utrzymywałem z nim kontakt. Miał jeszcze wiele pomysłów do zrealizowania. Niestety będzie je już realizował w innym świecie. Dlatego "Śpieszmy się kochać ludzi bo tak szybko odchodzą". 



Wodzisław Śląski - Kokoszyce 27.01.2012r.
Władysław Szymura

Wersja PDF do pobrania